Dzień konia jakich niewiele – rozmowa z Jakubem Kimmerem
Weszliśmy w nowy sezon i zbliżają się kolejne zawody w Malborku, ale my cały czas pamiętamy Twoje zeszłoroczne zwycięstwo. Ponownie gratulujemy zwycięstwa i co ważne rekordu na dystansie IM. To Twój kolejny triumf na pełnym dystansie w Malborku, chyba już wiesz jak się tu wygrywa?
Każdy start czegoś nas uczy. Porażki uczą nas pokory, wyciągamy wnioski i uczymy się na własnych błędach. Sukcesy z drugiej strony dają pewność siebie i pozwalają zachować chłodną głowę. Kiedy po kilku godzinach wysiłku przychodzi chwila zwątpienia i pojawiają się złe myśli to wiesz, że dasz radę. To świadomość, że już kiedyś tego dokonałeś, nie jedną maratońską ścianę zburzyłeś, a smak zwycięstwa na mecie zrekompensuje cały ból i trud. Niesamowite jest to, że ze wszystkich swoich startów na pełnym dystansie, po dziś dzień najbardziej pamiętam przegraną z 2016 roku, kiedy zwątpiłem w siebie poddając się na 37 km maratonu. Jak się później okazało, oddałem zwycięstwo, bo lider był w zasięgu – 00:01:53 straty. Minęły trzy lata, pamiętam do dziś. Był to ostatni raz, kiedy poddałem się na trasie.
Wróćmy do wydarzeń z września…Jak wyglądała rywalizacja i czy znajomość trasy Ci pomogła?
Każdy z nas lubi wracać do miejsc bliskich sercu. Pokochałem zawody w Malborku od pierwszego „wyjeżdżenia”. Lubię tu wracać, ponieważ trasa zawodów jest niezwykle malownicza, szybka i brak tu monotonii. Nie da się ukryć, że znajomość trasy jest bardzo pomocna. Łatwiej jest rozplanować siły, gdy wiesz co Cię czeka (tak, tak, o fosie mówię). Uważam, że świadomość jak wygląda logistyka przedstartowa, gdzie się wchodzi do wody, jaką kasetę dobrać, gdzie hamować, a gdzie nie, gdzie luzować/odzyskiwać na biegu dają niesamowitą przewagę i redukują stres. Nie mam lęków przed nieznanym, ale mimo wszystko lubię powielać sprawdzone schematy. Z drugiej strony jednak trasa zawsze się minimalnie różni, więc raczej nie ma mowy o rutynie. Zawsze jest ta nutka ekscytacji.
Odnośnie przebiegu samej rywalizacji to jak zwykle nie zawiodłem się. Znakomicie przygotowana trasa. Walka fair play bez draftu, na co mają ogromny wpływ nie tylko sędziowie, ale przede wszystkim mała ilość pętli czy też przemyślane wypuszczanie fali różnych dystansów. Pewnie przyczynił się także do tego rolling start, choć nie ukrywam, że gdy walczy się o podium to czasy netto potrafią czasami namieszać. Nie pałam do rollingu miłością – nie ma to jak dobra pralka! O samym starcie mógłbym napisać książkę. Była adrenalina, zacięta walka, była gleba przy wsiadaniu na rower, wyziębienie zanim wstało słoneczko, zniechęcenie, magiczna rezurekcja mocy, dzień konia, pot, wyczerpanie, na szczęściu i radości kończąc. Setki wspomnień. Dla takich chwil warto trenować.
Co oprócz dobrego przygotowania ma wpływ na zwycięstwo na dystansie IM?
IronMan to niezwykłe zawody, podczas których przekracza się własne granice. Setki myśli, zwątpienia, walka z własnymi słabościami i trasą. Pierwszy kryzys to wyłączenie budzika o 3:00, gdy za oknem jest ciemno i zimno, a za chwilę usłyszysz sygnał do startu kilka minut po świcie. Przez 3.8 km płyniesz na max swoich możliwości, a gdy wydaje Ci się, że dałeś z siebie 100%, wsiadasz na rower i przez 180 km dajesz z siebie jeszcze więcej. Maraton na IM boli. Tu nie ma mowy o strefie komfortu. Każdy cierpi. Żeby wygrać na takim dystansie trzeba kochać to co się robi, czerpać radość z treningów i pracować nad własną głową.
Sprzęt to druga strona medalu. Nie mam roweru z górnej półki, ale dbam o to co mam, regularnie serwisuję i osobiście sprawdzam przed każdymi zawodami. Jeszcze ani razu nie zaskoczyła mnie rozregulowana przerzutka, niedokręcona sztyca czy lemondka. Tu nie ma drogi na skróty. Defekt sprzętu przez zaniedbanie to cenne minuty, a czasami nawet game over.
Co czułeś wbiegając na metę jako pierwszy?
Od początku do końca starałem się kontrolować swoją pozycję. Łapałem międzyczasy na nawrotkach względem rywali i szacowałem rozkład sił. Gdy dotarła do mnie informacja, że przez odnowioną kontuzję Mikołaj Luft musiał zejść z trasy wiedziałem, że moim jedynym zadaniem jest donieść wynik na metę. Może dlatego właśnie był to jeden z najprzyjemniejszych maratonów jaki przyszło mi biec. Największym zaskoczeniem dla mnie był osiągnięty wynik i nowa przepiękna życiówka. Przyjechałem złamać 9 h, wyszło dużo ponad plan. Nie jest to fałszywa skromność. Naprawdę nie spodziewałem się takiego wyniku. Co ciekawe świeżość na mecie sugerowała, że to nie był maks na co było mnie stać tego dnia. Dzień konia jakich niewiele.
Castle Triathlon Malbork to przede wszystkim jedyne na świecie zawody, których trasa przebiega przez tereny muzealne na taką skalę. Coś jeszcze wyróżnia te zawody?
Logistyka i oprawa tych zawodów jest cudowna. Twierdza Malbork jest przepiękna i każdy powinien ją zobaczyć na żywo. Robi wrażenie, buduje klimat. Bardzo się cieszę, że współpraca z włodarzami zamku układasię, co z resztą widać, bo z roku na rok triathlon coraz bardziej wkracza na tereny podzamcza. Super! Jak tak dalej pójdzie, to może kiedyś doczekamy koronacji zwycięzców w sali tronowej? 😀 „Król triathlonu” brzmi dumnie 😉Uważam, że sam zamek to tylko malutka część sukcesu tych zawodów. Prawdziwy klimat tworzą ludzie. Oczywiście nie mówię tu o rycerzach czy Marcinie Waniewskim z mikrofonem i w krzyżackiej pelerynie, ale o podejściu organizatorów do tematu. Każdy może do nich podejść i pogadać. Słuchają konstruktywnych opinii i wyciągają wnioski. Pamiętam, że tuż przed zawodami zawodnicy poruszyli kwestię, że fajnie by było mieć colę na trasie. Pojechali do sklepu, kupili, załatwili. Dla wielu to mało istotny detal, ale koniec końców to właśnie takie drobne detale wpływają na odbiór imprezy i pozytywne wspomnienia. Ci ludzie robią to z pasji, sami dużo startowali i startują po dziś dzień więc wiedzą, jak zadbać o zawodników.
Po wygranej w Malborku byleś uskrzydlony i z nadzieją myślałeś o starcie na Hawajach, który jest marzeniem wielu triathlonistów. Niestety wydarzył się nieszczęśliwy wypadek, co wtedy czułeś?
Malbork miał być tak naprawdę tylko sprawdzianem formy i sił przed startem na Hawajach. Byłem w gazie. Zrobiłem wszystko co było w mojej mocy, poświęciłem wszystko co mogłem. Wielu ludzi we mnie wierzyło, wielu pomogło spełnić marzenie. Życie niestety czasami układa nam inne scenariusze. To była ostatnia przejażdżka rowerem. Za niecałe 48 h start życia. Ostatnie sprawdzenie sprzętu. Chwila nieuwagi, boczny wiatr i gleba, która nie powinna mieć miejsca. Ból fizyczny nie był problemem. Granicę bólu jako sportowcy mamy wysoką. Dziś nie pamiętam już spania na wznak ze złamaniem i bolących ran. Najbardziej boli mnie wspomnienie widoku pustego wieszaka na rower nr 2115. Taka moja mała trauma. Marzyłem o tym dniu przez 10 lat. No ale stało się. Żyje się dalej. Hawaje to w końcu tylko „głupie zawody”, mówili. Że rozdmuchane do granic możliwości przez marketing. Że strata kasy. Że dzikie tłumy, testosteron w powietrzu, upał, słaba strefa finishera i nieunikniony draft.
To wszystko prawda. Poukładałem to sobie w głowie. Tylko dlaczego w snach nadal bezskutecznie szukam swojego roweru 2115 w T1? Dlaczego, gdy otwieram oczy to sprawdzam czy blaszka na obojczyku nie jest tylko złym snem? To przecież tylko głupie zawody…
Jak wygląda powrót do sprawności i jakie są Twoje dalsze plany?
Po ponad 3 miesiącach dostałem w końcu zielone światełko od lekarza. Bieganiem cieszę się już w pełni. Rowerek na razie pozostaje wpięty w trenażer, mimo łagodnej zimy, która kusi na wycieczki. Powoli adaptuję się do lemondki na nowo, na szczęście do wiosny jest jeszcze czas. Basen to niestety przepaść względem tego co było. Niestety, nie napawa to optymizmem biorąc pod uwagę, że jest to moja najsłabsza dyscyplina. Zgubiłem pływacki flow i czuję, że długo będę go szukał na nowo.
Wygląda na to, że moje dalsze plany pozostają niezmienne od 10 lat. Chciałbym raz jeszcze zobaczyć Hawajski zachód słońca, popływać z delfinami, zostawić trochę potu wśród pól zastygniętej magmy oraz zatrzymać kiedyś Garmina na Ali’i Drive z magiczną liczbą 42.195 na wyświetlaczu…